Po tygodniu wyświetlania parodia reklamy Dove Onslaught(er) sprokurowana przez Greenpeace odniosła spektakularne zwycięstwo:
Jak pisze The Wall Street Journal (tu można przeczytać pełny artykuł bez logowania), koncern zadeklarował, że będzie teraz kupował olej palmowy tylko od tych dosatwców, którzy udowodnią, że nie wycinają lasów.
Należy podziwiać szybkość rozprzestrzeniania się trafnego przekazu oraz… reakcji koncernu: świadomość płynącą z obawy przed siłą konsumentów. Oczywiście nie byłoby takiej siły spotu Greenpeace, gdyby nie siła wizerunku Dove, siła jej kampanii, która budzi emocje i dyskusje społeczne. To świadectwo potęgi marki, jej kulturowego znaczenia, a jednocześnie – jej słabość, o ile marka nie traktuje siebie z przymrużeniem oka – a Dove bardzo serio podchodzi do swego przekazu.
Siła spotu nie świadczy jednak o sile UGC (user generated content), do której zwykle należą złośliwe przeróbki. To profesjonalna produkcja profesjonalnej globalnej organizacji, która w nowoczesny sposób nie tylko buduje własny przekaz i własną markę, ale równie nowocześnie podchodzi do samofinansowania – wysyła wolontariuszy (akwizytorów) nawet na rynki polskich miast w celu uzyskania dostępu do systematycznych wpłat z naszych kont. Od zielonych brygad tych akwizytorów nie sposób niemal się opędzić na krakowskim Rynku.
I tylko przychodzi refleksja, że gdy Tybetańczycy nie mogą doczekać się bojkotu sponsorów Olimpiady, drzewa gdzieś na słonecznych wyspach, gdzie chcielibyśmy pojechać na wakacje – znajdują skutecznych obrońców.
Choć jakiś amatorski zwiastun w Australii jest:
Apel do Chin o dialog z Dalajlamą w estetyce Coca-Coli