Web 2.0 doczekała się gdzieś w Internecie dosadnego podsumowania, oddającego zasady ekonomiczne, na których się opiera: „wy tworzycie zwartość, my zgarniamy zyski”. Przy modelu biznesowym opierającym się zazwyczaj na emisji reklam i przyciąganiu jak największej publiczności, która jednocześnie coś tam doda od siebie, byłoby to takie marketingowe perpetuum mobile. Problem tkwi w pomyśle, który ma przyciągnąć widzów.
Weźmy za przykład serwis Niespodzianka.pl: wystartował jako podręczna i publiczna lista oczekiwanych prezentów, może być również spisem marzeń czy rzeczy do zrobienia, albo nawet listą obietnic noworocznych. Już widać jego potencjał – wszak każde życzenie to reklama produktu – z ceną i odnośnikiem do sklepu internetowego. Fantastyczne narzędzie promocyjne.
Innym doskonałym serwisem będzie z pewnością Weblisko, gdzie warunkiem wzięcia udziału w zabawie jest dość precyzyjne samodzielne dokonanie własnej segmentacji – zdejmuje to część obowiązków z właściciela witryny, a w przeciwieństwie do portali, nie daje nawet takiej usługi, jak darmowa poczta e-mail. Zgodnie z deklaracją właścicieli Webliska, ma w nim funkcjonować „nieinwazyjny system reklamy kontekstowej”. Jeśli odniesie sukces, będzie współczesnym odpowiednikiem „żółtych stron” z usługą reklamową skierowaną do lokalnych użytkowników serwisu.
Inny przykład: w kampanii promującej książkę „Cukiereczki” chińskiej pisarki Mian Mian jednym z elementów jest konkurs na wpis na forum w serwisie (a jakże) „łebdwazerowym”, innym – przekazanie egzemplarzy autorom blogów o książkach lub Chinach.
Serwisy tego nurtu mogą nawet liczyć na promocję w innych mediach, jak to się dzieje z blogiem Janusza Palikota. Pomysłowa kampania wykorzystuje zabawne neologizmy częściowo autorstwa samych internautów przyciągniętych kampanią reklamową.
Zawartość jest tworzona przez użytkowników dla popularności, popularność dla reklamodawców, ale również dla tych ostatnich i przez nich tworzona jest sama zawartość. Zmienia się przy tym model pożądanego reklamodawcy: nie szuka się już wyłącznie dużych budżetów, a raczej w duchu „długiego ogona” liczy na dużą liczbę małych datków.
Niedawne badania Starcomu i Microsoftu pokazują (może niezbyt odkrywczo), że dotrzeć do portfeli konsumentów niechętnych reklamie można jedynie dając coś w zamian – choćby rozrywkę lub poczucie internetowej wspólnoty. Idąc dalej, warto przypomnieć, że w Internecie o wiele łatwiej zaciera się różnica między informacją a reklamą, a na dodatek istnieje na to przyzwolenie samych użytkowników Sieci. Wystarczy, że ktoś buduje im nowe wirtualne place zabaw. Logo na nich wcale nie musi być dyskretne, za to kliknięcie musi od razu prowadzić do sklepu.