Świat pełen jest symboli i ukrytych znaczeń. Jedne z nich oddziałują z wielką siłą, stanowiąc rodzaj latarń, na które wpada się z impetem w codziennych zmaganiach z tym „imperium”. Należą do nich zarówno marki, jak i symbole narodowe czy religijne. Z uwagi na niesione bogactwo stanowią doskonały materiał dla twórców.
Do takich symboli należy choćby hejnał mariacki, oczywiście również Polska z „polskiego snu” – choć tu akurat zderzają się dwie sfery symboliczne: „polski sen” brzmi dobrze do chwili, gdy nie przypomnimy sobie znanego filmu o wielkiej czeskiej mistyfikacji marketingowej.
Są też symbole należące do świata mediów, tak zakorzenione w naszej pamięci, że aż dziw, jak późno trafiają do reklamy. Na przykład słynny gest Kozakiewicza dopiero teraz doczekał się godnej interpretacji. Kukły, manekiny od zawsze fascynowały ludzkość – od czasów Golema czy „Sklepów Cynamonowych” Schulza są czymś więcej, niż nieudanymi kopiami dzieła stworzenia. Ich powieszenie na billboardach to także coś więcej, niż prosta reklama programu telewizyjnego. Tu znaczenia mogą nawet wymknąć się twórcom.
Jest jeszcze jedna kategoria znaków: najsubtelniejsza, najtrudniejsza do odczytania, dostępna jedynie płci pięknej. W każdym geście, w każdej najzwyklejszej wypowiedzi topornego mężczyzny znajdują się niepodejrzewane przez niego pokłady znaczeń.
Zawsze gdy słucham radiowej reklamy Skody, w której mężczyzna dobrodusznie cieszy się z udanego zakupu samochodu i szczerze powiadamia żonę, że tylko z tego powodu nie kupił jej futra, wyobrażam sobie ciąg dalszy. Właściwie to nawet tysiące ciągów dalszych, z których żaden nie jest dla niego szczęśliwy. Happy end to coś, co w tej sferze znaczeń się nie zdarza.