Sprawozdanie z wystawy „Cube”, zorganizowanej przez Transporter Kultury w sierpniu i wrześniu 2016 r. w Krakowie. Pierwotnie przygotowane do krakowskiego kwartalnika „Wiadomości ASP”.
Jestem konsumentem doświadczeń – także z obszaru sztuki. Nie po prostu konsumentem sztuki, bo nie uczestniczę w wymianie dóbr kultury, nie kolekcjonuję dzieł artystycznych. Zbieram te efemeryczne przeżycia, które towarzyszą zwiedzaniu muzeów i wystaw. W tym sensie należę do tego rodzaju współczesnych konsumentów, którzy rezygnują z posiadania rzeczy, ale dokumentują dla siebie i innych wydarzenia, które mają dla nich znaczenie.
Nie tworzę, nie pracuję w instytucjach kultury. Szukam przestrzeni i wydarzeń, które mnie zaciekawią, zaintrygują i pozwolą przez chwilę obcować z kompletnie odmiennym światem – odmiennym przez sposób jego odczuwania, rozumienia i przez znaczenia, jakie nadajemy jego elementom.
Nie jestem pewien, czy intuicja artystów wykracza poza codzienne doświadczenia zwykłych ludzi. Czy artyści są jak niezwykle czułe przekaźniki, reagujące na zdarzenia i trendy, zanim te w pełni się objawią. Lubię kontakt z obiektami intrygującymi, z czyimś zamysłem, by te obiekty tak, a nie inaczej stworzyć lub zestawić, by dokonać selekcji przedmiotów według jakiegoś klucza. Dotyczy to zarówno samych dzieł, jak i idei kuratorów umieszczających je w jednej przestrzeni.
Do wystaw organizowanych przez Transporter Kultury tak właśnie dotychczas podchodziłem. Byłem na trzech edycjach – w starych magazynach na Kamiennej („Identity”), w nieczynnej elektrowni przy Wawrzyńca („Rest-Art-Work”) i w tym roku w opuszczonej szkole przy Syrokomli („Cube”). Za każdym razem było to elementem planowej eksploracji miasta – drobnego hobby, by wypoczynek organizować sobie na miejscu, nie poza miastem.
Magnes dla mnie stanowi zawsze przestrzeń, w której organizowane są działania twórcze. Niewątpliwą zaletą wszystkich krakowskich edycji projektu jest poszukiwanie przestrzeni zapoznanych i przywracanie ich społeczności – choćby na chwilę – w celu prezentacji efektów artystycznego opracowania jakiejś idei.
To nie świat artystów jest moim punktem odniesienia, lecz inni konsumenci, dla których wizyta w galeriach sztuki czy muzeach nie jest połączona z zawodową refleksją nad oglądanymi dziełami. Nie wstydzę się swojego dyletanctwa, gdyż spora część dyskursu uprawianego przez artworld zakłada bycie wewnątrz niego – ja jestem na zewnątrz, co najwyżej na styku. Zmienia to mocno kontekst korzystania ze sztuki – przez przypadkowość doświadczeń, brak konsekwencji w wyborach. Gdybym miał zagłębić się w rozważania teoretyczne, byłbym jak dziecko, które na bazie swojego szczątkowego doświadczenia próbuje tworzyć obraz świata. Jest to urocze dla jego rodziców, ale nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością.
Jest mi dana perspektywa przypadkowego widza. Czytelnikowi niniejszego tekstu powinna dać ona obraz tego, jak może funkcjonować taka wystawa w obiegu społecznym, gdy wciągnie się w nią równie przypadkowe osoby.
Wystawa została przygotowana z większym rozmachem niż dotychczasowe. Przyczynił się do tego w równym stopniu dostęp do opuszczonej szkoły, jak i umieszczenie części ekspozycji w gmachu ASP.
„Cube” przez swoje rozbicie na dwie lokalizacje paradoksalnie od razu wyznacza pewien dystans kuratorów do idei pudełka, która miała organizować myślenie twórców. Powstało napięcie między statecznym, ale i pełnym życia budynkiem Akademii a opustoszałą, zapomnianą szkołą zawodową gdzieś w innej części miasta.
Dzieła poszczególnych artystów odizolowane zostały w osobnych klasach, z narzucającą się funkcją dydaktyczną (wzmacnianą jeszcze przez umieszczenie części ekspozycji w pracowniach w głównej siedzibie ASP). Narracja jednak była bardziej złożona: część artystów przełamała to albo przez rozmieszczenie swoich prac w różnych miejscach gmachu (Piotr Korzeniowski, Iwona Demko), albo – jak Kamil Kuzko – przez symboliczne oznaczenie początku i końca eksploracji. Trochę inaczej wyglądało to w pracowniach ASP, ale to właśnie szkoła przy ulicy Syrokomli okazała się szczególnie pociągająca.
Mimo tego, że kilkakrotnie zwiedzałem całą wystawę, chciałbym skupić się na jednym wydarzeniu. Nakłoniłem grupę fotografów amatorów, skupionych wokół serwisu społecznościowego Instagram, do zorganizowanej wizyty w opuszczonej szkole. Zwróciłem uwagę na światło, które w pogodne popołudnie wpada wprost do klas, przywołując wspomnienia z czasów edukacji, gdy w rozpalonych słońcem pomieszczeniach uczniowie walczą z sennością i nudą. Dla fotografów ma ono zgoła odmienne znaczenie.
W wydarzeniu wzięło udział kilkadziesiąt osób. Dość szybko nastąpiło zderzenie celów kuratorów i instagramerów. Ci pierwsi sądzili, że będzie to zwyczajne oprowadzanie kuratorskie, drudzy zaś z pasją fotografów przystąpili do eksplorowania udostępnionej im przestrzeni, by wykorzystać ją do własnych twórczych działań.
Sztuka współczesna, niosąca swoje idee, ale wykorzystująca klasy, korytarze, gabinety, pozostawione na miejscu meble i sprzęty została skonfrontowana z podejściem zwiedzających, którzy w atmosferze wspólnej zabawy zaczęli wykorzystywać przestrzeń i dzieła jako tworzywo do działań artystycznych – może nie zawsze zgodnie z intencjami plastyków.
Dzieła stały się na chwilę magiczną dekoracją, w której aranżowano sceny, kierując się – choćby nieświadomie – możliwymi znaczeniami niesionymi przez te prace. Ten aspekt projektu Transportera Kultury jest szczególnie wart podkreślenia. Aranżowanie wystaw w przestrzeniach zdegradowanych powoduje, że ze sztuki zostaje zdjęte odium nieprzystępności, galeryjności, oficjalności i zbędnej powagi.
Pamiętam atmosferę pikniku z wystawy „Identity”, gdy sami artyści przesiadywali w gorące popołudnie, służąc zwiedzającym za przewodników. Na „Cube” przy Syrokomli upilnowanie widzów, a już zwłaszcza instagramerów, nawet nie wchodziło w grę. Pozwalało to na pewne interakcje z dziełami, może nawet (niewielkie) interwencje. Nie dla każdego jest to przewaga, jednak dla osób, które na co dzień nie obcują ze sztuką współczesną, nie rozumieją jej ani nie poważają, taki kontakt może zaprocentować w przyszłości.
Próbuję na potrzeby tego tekstu zrekonstruować swoją podróż przez wystawę i przypomnieć sobie te „stacje”, przy których zatrzymywałem się dłużej, które pozostawiły jakiś osad w pamięci. Zadanie trudne przy tej liczbie prac i tym charakterze zwiedzania – bardziej nastawionym na całość, na zderzenie z wielością dzieł, nie refleksję nad poszczególnymi z nich. Pomaga w tym jednak pamięć wspólnego zwiedzania z pasjonatami fotografii.
Najłatwiejsza do przypomnienia jest praca Dariusza Milczarka, Jana Podgórskiego i Tomasza Prymona, czyli wymalowany na podłodze jednej z sal lekcyjnych basen z ustawioną na środku wanną. Najłatwiejsza przez to, że prowokowała do jakiejś interwencji. Tu uczestnicy Instameetu wykazali się największą kreatywnością, nosząc się nawzajem w wannie, aranżując zawody pływackie czy odtwarzając najsłynniejszą scenę z filmu „Titanic”.
To zresztą ciekawe, jak wiele prac pozostaje w pamięci dzięki rozmowom lub dokumentacji działań wokół nich. Znów odwołam się do doświadczeń innych instagramerów. Wrażenie pozostawiła po sobie immersyjna praca Jakuba Najbarta, zarówno ze względu na wyjątkowy klimat (czerwone światło, wykorzystaną muzykę, spowijające wszystko opary), jak też odwołania do filmu Davida Lyncha „Mulholland Drive”.
Inną inspirującą instalacją była scenografia do performance’u „Prince Negatif” autorstwa Łukasza Błażejewskiego. Sala lekcyjna została przearanżowana w coś, co przypominało porzucony pokój nastolatka – pozostawiony w nieładzie, z oplakatowanymi ścianami, z absurdalnym nadmuchiwanym homarem i metafizycznym trójkątem z luster, w których przeglądały się męskie akty. Nie uczestniczyłem w performance’u podczas otwarcia wystawy, stąd mogę odnieść się tylko do stanu sprzed niego (porządek, nastrój oczekiwania, artyści na środku pokoju czekają na swój występ) oraz po wydarzeniu – wspomniany bałagan znamionujący niedojrzałość emocjonalną.
W przedsionku do tego pokoju można zaś było zobaczyć bardzo intymne lightboksy Zbigniewa Bajka, utrzymane w jednorodnej stylistyce, przywołujące osobiste doświadczenia twórcy i rozświetlające mroczną przestrzeń pomieszczenia. W tej samej przestrzeni, jakby dla kontrastu, znalazła się instalacja Izabeli Liżewskiej – obrączka wraz z dokumentem podającym próbę kruszcu, z którego została wykonana. To podobno część większego projektu, ale w tym kontekście zderzająca odmienne porządki wartości. Element jednego z najważniejszych osobistych rytuałów przejścia został potraktowany jak materia, z której go wykonano. Jeden fragment zadrukowanego papieru przenosi nas ze związku pomiędzy ludźmi do relacji wymiany ekonomicznej.
Choć skupiłem się na ekspozycji przy Syrokomli, nie mogę pominąć pracy Andrzeja Bednarczyka „Zmartwychwstanie Narcyza” z gmachu głównego ASP. Odwrócone sztalugi ustawione w krąg, ekrany wyświetlające w zatrważającym tempie kolejne zdjęcia, hałas – a w środku samotna sylwetka ludzka. Ten krąg, pełen oczywistych mitologicznych i mistycznych odniesień, skontrastowany z wyznacznikami obecnej kondycji ludzkiej, czyli nadmiarem bodźców i koncentracją na sobie, odrzuca i niepokoi widza. Widza, który i tak pozostaje przecież na zewnątrz zaaranżowanej sytuacji.
Wiele prac dawało czystą przyjemność obcowania z formą, aranżacją przestrzeni czy dzieła w niej. Tak było z minimalistycznymi kompozycjami Justyny Smoleń albo szkolną szafą uzupełnioną sprzętami i rysunkami przez Jörga Eberharda (za każdą moją wizytą prezentowała się ona inaczej na skutek interwencji zwiedzających).
Podobnie z instalacją wykonaną przez Michała Srokę z porzuconych fragmentów mebli i elementów wyposażenia sali lekcyjnej.
Szczególnie zapamiętałem biały pokój z obrysami płócien Roberta Klümpena – przewrotny ślad po działaniach twórczych na tradycyjnej materii malarskiej, swoiste przekroczenie ich ram, ale takie, by pozostawało doskonale widoczne. Wzmacniała je ascetyczna biel ścian, specjalnie pod te ślady przygotowana. Kokieterię tego gestu podkreślała szklana kula dyskotekowa podwieszona między świetlówkami.
Symboliczną klamrą spinającą narracyjnie całość wystawy w opuszczonej szkole były dwie prace, których autorem jest Kamil Kuzko. Mural otwierający wystawę przedstawiał biernego obserwatora obrazów świata dostarczanych przez media. Zamykał zaś eksplorację szkoły mural o innej wymowie – stajemy przed zniecierpliwionym odbiorcą, który zamierza podjąć jakąś akcję wobec zmediatyzowanej rzeczywistości. W przekazie zawarta jest sugestia wandalizmu, ale to już chyba tylko ironia po przeprowadzeniu zwiedzających przez wszystkie sale realizujące swoisty program reedukacyjny z obszaru sztuki.
Wszystkie zdjęcia z Instameetu można obejrzeć na Instagramie pod hashtagiem #backtoschoolinstameet.
Zdjęcia z wystawy można obejrzeć na stronie Transportera Kultury w sekcji Galerie, a co nieco o samej wystawie, na tejże stronie, w sekcji Wiadomości.
Artykuł ukazał się pierwotnie w kwartalniku „Wiadomości ASP” nr 76, styczeń 2017.
u6siivx6
4c7mpz