Marketing

Niech ktoś to przeczyta

Jak tworzyć przydatne teksty i jednocześnie czytelnika nie zanudzić? Jak pisać, aby odbiorca mógł naprawdę skorzystać z naszej wiedzy? Przedstawiamy kilka wskazówek. Wynikają one zarówno z dorobku nauk o poznaniu, jak i praktyki tworzenia treści na potrzeby Internetu.

Wybieramy się na kolację do eleganckiej restauracji. Szykujemy się starannie: zakładamy garnitur albo sukienkę, dobieramy biżuterię i zapach. W lokalu stosujemy się do zasad savoir-vivre’u. Przestrzegamy konwencji, wybieramy przystawki, danie główne, odpowiednie wina.

Taka kolacja to całe doświadczenie kulturowe świadczące o obyciu, pewnym kapitale społecznym, mające przy tym zrelaksować i dać namiastkę luksusu. Nawet wtedy, gdy jest to doświadczenie osoby dopiero aspirującej do świata, w którym tego rodzaju praktyki są codziennością. Wówczas jednak jest to także stres, by nie popełnić gafy. W podobny sposób czytamy trudne teksty – te, które mogą nas zmienić lub które z racji budowanego kapitału kulturowego powinniśmy znać.

Codzienność nie składa się jednak z uroczystych kolacji. Przeważają w niej raczej szybkie wypady na hamburgera lub zamawianie pizzy na wynos. Cóż, człowiek potrzebuje tych kilku kalorii, zaś niezbyt wyrafinowany smak – tak podobny za każdym razem – zapewnia mu poczucie bezpieczeństwa.

Większość osób na co dzień nade wszystko ceni wygodę, dostępność i łatwość. Podobnie jest z treściami pisanymi, z którymi stykamy się najczęściej. Tak czy owak będziemy je konsumować, ale wolimy, by były lekkostrawne i żeby można było pochłonąć je szybko i bezpiecznie. No i żeby wyszły nam na zdrowie, czyli były naprawdę zrozumiałe i przydatne.

Proste potrawy z gotowych półproduktów mogą być smaczne. Są tak zrobione, by na samą myśl o nich chciało się sięgać po jeszcze. Tak właśnie przygotowuje się treści poradnikowe lub artykuły na potrzeby Internetu.

Ustawiamy scenę, wyznaczamy aktorów

Steven Pinker, kognitywista i autor poradnika „Piękny styl” zachęca, by pisząc, myśleć o opisywanym, nawet abstrakcyjnym przedmiocie jak o aktorze na scenie. Można wtedy wykorzystać wyobraźnię czytelnika zamiast zarzucać go fachową terminologią i onieśmielać formalnym stylem wypowiedzi. Nie nadszarpniemy swojego wizerunku profesjonalisty, jeśli jasno i bez dygresji wyłożymy swoją myśl i wyjaśnimy podstawy, by za chwilę pokazać ich nieoczywiste konsekwencje. Odbiorca doceni taką odwagę.

Artykuły popularyzatorskie to nie literatura fachowa. Nie mają być pełne zastrzeżeń i szczegółów. Ich zadaniem nie jest zaprezentowanie pełnego stanu badań, jeśli chodzi o dany temat. Mogą one natomiast przedstawiać odbiorcy jasne argumenty za określonym rozwiązaniem, które może być dla niego korzystne.

Właśnie o odbiorcy myślimy przez cały czas, pisząc artykuł. Oczywiście nie znamy swojego czytelnika osobiście. Nie jest to nasz kolega, z którego zdaniem się liczymy, ale po prostu ktoś, kto sięgnie po artykuł w prasie czy znajdzie go w Internecie. To jego dobro mamy na względzie. Wyobrażamy go sobie tak szczegółowo, by artykułem móc z nim niejako porozmawiać. Gdy znamy w ten sposób swego docelowego odbiorcę, możemy odpowiednio dobrać styl, rodzaj narracji i argumenty, a także stopień skomplikowania języka.

Zamieniamy abstrakcje na przykłady

Z wiekiem słabnie nasza zdolność myślenia abstrakcyjnego. Częściej potrzebujemy przykładów, analogii, metafor. Ale odwołania do obrazów mających podstawę w codziennym doświadczeniu będą przydatne dla czytelnika w każdym wieku. Najwięcej informacji człowiek odbiera wzrokowo i jego mowa za tym podąża. Dlatego tak wiele elementów języka najdosłowniej odnosi się do relacji przestrzennych i czynności związanych z poruszaniem się. Dotyczy to nawet słów o znaczeniu bardzo już odległym od znaczenia pierwotnego. Świetnym przykładem jest choćby samo słowo „odniesienie”.

Myślimy metaforami – oczywiście w sensie bardziej naukowym niż poetyckim. Przenosimy znaczenia słów zapożyczonych z poziomu bazowego języka, wystarczającego do opisu najprostszych czynności, na abstrakcyjne dziedziny dyskursu. Za tym idzie też nasze myślenie: próbując zrozumieć nowe pojęcie, podążamy w wyobraźni za relacjami sugerowanymi przez materiał językowy.

Kryje się tu jednak pewne niebezpieczeństwo. Metafory i analogie mają swoją część przydatną, rzeczywiście wyjaśniającą dane zjawisko i przybliżającą to, co niezrozumiałe poprzez znane nam wcześniej wyobrażenia. Zbyt dosłowne podążanie za nimi prowadzi jednak na manowce. Trzeba w końcu dokonać pewnej… abstrakcji właśnie – abstrakcji w jej pierwotnym znaczeniu. A zatem wyciąć wszystko, co nie pomaga w wyjaśnieniu, lecz tylko zaciemnia obraz albo ośmiesza całe rozumowanie.

Przydatne czy bardzo popularne?

Zazwyczaj chcemy, żeby tekst był nie tylko wartościowy, przydatny dla czytelnika, lecz także by przeczytało go jak najwięcej osób. Nie zawsze jednak te zalety idą ze sobą w parze. Popularność danego materiału zależy w dużej mierze od tego, jak wielu odbiorców przekaże go dalej – przede wszystkim w obiegu internetowym.

Jakie treści najżywiej krążą pomiędzy użytkownikami Internetu? Z badań znanej agencji mediowej wynika, że są to przede wszystkim materiały zabawne, nieskomplikowane, jasno wyrażające czyjś pogląd na jakąś sprawę oraz… niezbyt odkrywcze. Trawestując zasadę inżyniera Mamonia z „Rejsu”, można by powiedzieć, że najchętniej dzielimy się online tym, co już znamy.

A co internauci robią z tekstami, które faktycznie przedstawiają im coś nowego i przydatnego, w dodatku w sposób przystępny? Traktują je jak skarby, to zaś niejednokrotnie oznacza, że zachowują je dla siebie. Na szczęście jednak nie zawsze. Takie treści mają szanse wejść do wielu mniejszych obiegów o szczególnej wartości. Krążą w nich materiały zastrzeżone dla przyjaciół, zaufanych współpracowników, studentów, opatrzone rekomendacją „polecam, bo warto”.

Warto być dostawcą skarbów. Z czasem odbiorcy nauczą się, że treści pochodzące z takiego źródła są godne uwagi. Nawet jeśli będą trochę trudniejsze w lekturze niż chwytliwe zestawienia typu „Pięć pomysłów na…”.

Zawsze szukamy najprostszych dróg

Łatwo można sprawdzić, czy nie używa się języka zbyt skomplikowanego. Służy do tego tzw. wskaźnik mglistości języka (FOG). Naukowcy opracowali go najpierw dla języka angielskiego, ale istnieje już również FOG-PL. Wzór na mglistość, czyli stopień zrozumiałości tekstu, obejmuje m.in. długość zdań i wyrazów. Warto wiedzieć, że w wersji dla języka polskiego za trudne uznano wyrazy czterosylabowe i dłuższe.

Narzędzie można znaleźć na stronie Logios.pl, gdzie wkleja się próbkę tekstu i poddaje ją analizie. Po wartości wskaźnika ocenia się, czy artykuł będzie przystępny dla osób na poziomie:

  • szkoły podstawowej (FOG 1-6),
  • gimnazjum (FOG 7-9),
  • szkoły średniej (FOG 10-12),
  • studiów licencjackich (FOG 13-15),
  • studiów magisterskich (FOG 16-17),
  • studiów doktoranckich (FOG 18-21),
  • wymagającym co najmniej doktoratu (FOG 22 i więcej).

Gdy mamy coś wyjaśnić lub doradzić, powinniśmy zakładać, że czytelnik nie ma takiej samej wiedzy. Wyobrażamy go sobie nie jako kolegę po fachu, ale adepta dziedziny, w której jesteśmy ekspertami. Nie zakładamy dużej wiedzy, lecz wprost przeciwnie – wyjaśniamy nawet takie kwestie, które wydają nam się oczywiste.

Inne zasady obowiązują w literaturze naukowej i stricte specjalistycznej. Tu ekspert pisze z myślą o innym ekspercie, dzieląc się z nim swoimi doświadczeniami i obserwacjami. Może bez obaw stosować terminologię fachową, by pisać bardziej zwięźle i precyzyjnie. Wie, że jego czytelnik doskonale rozumie takie słownictwo, zapewne jest też przyzwyczajony do większej abstrakcyjności języka. Nie trzeba objaśniać mu pojęć podstawowych z jego macierzystej dziedziny.

Czy teksty fachowe – niezależnie od tego, jak wiele terminologii zawierają – zawsze muszą być trudne? To już bardziej kwestia stylu, a do niej właśnie przechodzimy.

Szanujmy czytelnika

Styl artykułu powinien być rzecz jasna dobrany do czytelnika. Bardziej potoczny w mediach masowych, wyszukany w tekstach specjalistycznych. Czy „wyszukany” powinno tu oznaczać „niejasny i maksymalnie skomplikowany”? Nie, po prostu taki, do jakiego przyzwyczajony jest odbiorca. Faktem jest, że nierzadko specjaliści lubią podkreślać między sobą swój status, wprowadzając styl bardzo trudny w odbiorze i sypiąc terminologią nawet tam, gdzie nie ma takiej potrzeby. Cóż, wykorzystują w ten sposób jedną z funkcji języka, nie jest to jednak praktyka warta polecenia na szerszą skalę.

Do artykułów popularyzatorskich wspomniany już Steven Pinker rekomenduje styl, który określa jako „klasyczny”. Jeśli zaś chcemy dotrzeć ze swoimi treściami do młodzieży, powinniśmy mówić do niej jej językiem – tak przynajmniej czytamy w większości poradników.

To ostatnie zalecenie jest dość niebezpieczne, jeżeli potencjalny autor do młodzieży dawno już się nie zalicza. Kody języka młodzieżowego zmieniają się bardzo szybko. Ktoś, kto nie jest ich autentycznym użytkownikiem lub wyjątkowo zdolnym naśladowcą, łatwo może się ośmieszyć.

Czasem lepiej więc nie podszywać się pod kolegę, lecz wystąpić w roli niewywyższającego się, ale jednak mentora. Z tym wiąże się najważniejsza zasada szacunku: zawsze należy traktować czytelnika uprzejmie, nie stosować argumentacji ad personam, nie ustawiać sobie przeciwnika. Rzetelność i szacunek – te dwie wartości czytelnicy z pewnością docenią.

Ułatwiajmy odbiór treści

Wróćmy do metafory posiłku z początku artykułu. Jak przygotować treściwe danie, które wzbudzi apetyt odbiorcy, zasmakuje mu, no i nie zaszkodzi? Oto bardzo podstawowy przepis.

Z rozwagą dawkujmy stronę bierną i formy bezosobowe. Tego rodzaju formalne konstrukcje są częste w pismach urzędowych i tekstach prawniczych. Dla wielu osób są trudne w odbiorze i onieśmielające. Niekiedy autorzy stosują je też, by uniknąć odpowiedzialności za treść informacji. Nie zawsze jednak. To nie przypadek, że takie formy zachowały się w języku. Służą one do modelowania przedstawianej sceny – do zaznaczania, co jest w niej naprawdę istotne. Jeśli napiszemy „Obiad został podany, a my natychmiast zabraliśmy się do jedzenia”, unikniemy wchodzenia w szczegóły, kto przyniósł dania: kelner, kucharka czy może pani domu. Przekażemy za to informację, że to nie bohaterowie opisywanej sytuacji zajmowali się przygotowaniem obiadu. Oni go tylko zjedli – i to chyba z apetytem. Nie chodzi zatem o to, by strzec się strony biernej jak ognia. Trzeba tylko stosować ją z umiarem i wyłącznie tam, gdzie jest to uzasadnione.

Uważajmy na związki frazeologiczne – z nimi łatwo coś przesolić. Czy do zgryzienia można mieć trudny orzech, czy raczej jednak twardy? Czy można wybrać lepsze zło albo odnieść porażkę? Jak to szło: upiec dwa grzyby w barszczu? A jeśli ktoś jest mi solą w oku, to znaczy, że o niego bardzo dbam, czy coś całkiem innego? Należy sprawdzać dokładne brzmienie oraz znaczenie frazeologizmów, którymi chce się ubarwić swoje teksty. Bo może okazać się, że efekt jest całkiem inny, niż zamierzony.

Pamiętajmy, że słownik to nasza najcenniejsza książka kucharska. Jeśli nie jesteśmy czegoś pewni, nie wstydźmy się do niej zaglądać ani nie żałujmy na to czasu. Słowniki są dostępne online, wystarczy mieć je otwarte w osobnej zakładce przeglądarki.

Piana słów nie poprawi smaku – unikajmy wyrazów i fraz pustych znaczeniowo. Upraszczamy, skracamy zdania w rozsądnych granicach. Kasujemy wszystkie słowa, bez których zdanie może się obyć. Nie chodzi o lakoniczność, ale szukanie prostszych odpowiedników dla rozbudowanych konstrukcji przesyconych żargonem. Uwaga też na frazy natręty typu „tak naprawdę” czy „tak jakby”.

Najpierw podajemy wisienkę, czyli stosujemy zasadę odwróconej piramidy. Dobrze znają ją dziennikarze, ale nie tylko oni powinni ją stosować. Czytelnicy tekstów internetowych – a dla nich pisze się obecnie najczęściej – nie są zbyt cierpliwi. Jeśli nie podsuniemy im największego specjału na samym początku, pewnie nie skosztują go wcale. Na wszystkie konieczne i poboczne wątki wzbogacające przekaz przyjdzie czas później. Są oczywiście wyjątki, np. listy porad, z których każda jest równie ważna. Wtedy jednak nie ma obawy – czytelnik będzie zmotywowany, by wszystkie je poznać.

Wszystko, co ważne, serwujmy po kolei – wprowadzając śródtytuły i listy wypunktowane. To element ułatwiający odbiorcy wstępne przeskanowanie tekstu. Śródtytuły powinny być rzeczowe: wyjaśniać, o czym można przeczytać w akapitach poniżej. Czasami można pokusić się tu o metaforę, byle była ona czytelna. Nie brnijmy w literackie odniesienia. Czytelnik oczekuje od nas  nie tyle błyskotliwości, co ułatwień w lekturze.

Dzielmy zdania na drobne kęsy. Długie zdania trudno jest zrozumieć – zwłaszcza komuś, kto czyta tekst szybko i nieuważnie. Za to czytelnicy coraz sprawniej wychwytują związki między sąsiadującymi ze sobą krótkimi zdaniami. Zdania wielokrotnie złożone dzielmy wszędzie, gdzie tylko to możliwe. Jeśli nam to nie wychodzi, powinniśmy skorzystać z poniższej zasady.

Pytajmy: czy to jest dobre? Dajmy komuś tekst do przeczytania. Druga para oczu jest w stanie wychwycić niespójności i błędy rzeczowe, wpadki stylistyczne, błędy składniowe i ortograficzne. Jeśli tylko możemy, korzystajmy z pomocy redaktora.

Naprawdę dobre teksty zawsze są wynikiem pracy zbiorowej. Słabych treści jest już w obiegu mnóstwo, a będzie ich jeszcze więcej. W tej sytuacji dopracowana forma stanie się przewagą konkurencyjną, nawet w kategorii artykułów skierowanych do mniej wyrobionych czytelników. Spójrzmy na rozwój miejskich barów na kółkach, zwanych food truckami. Przecież nie oferują one niczego innego niż fast food, tyle że robią to w całkiem inny sposób niż znane sieci z hamburgerami. I mają coraz więcej klientów.

Jacek Szlak, Agnieszka Giermańska-Szlak

Artykuł pierwotnie ukazał się w magazynie „Edukacja zdrowotna”, w wydaniu 4/2016

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.