Długo nie pisałem. Zacznę więc od tego, na czym skończyłem, czyli kolejnej wycieczki po sztuce ulicy. Od czasu powstania Galerii Urban Forms marzyłem, żeby obejrzeć sobie murale w Łodzi. Problem w tym, że fundacja nie dysponuje mapą trasy, a jedynie lokalizacjami poszczególnych prac. Trasę trzeba sobie opracować samodzielnie. Przygotowałem taką, ale tym razem dla pieszych – gotowych przejść 16 kilometrów.
Mural to taka specyficzna forma sztuki miejskiej, której kontemplacja dużo lepiej wychodzi na reprodukcjach niż w rzeczywistości. Kontakt z nią jest przypadkowy, szybki, w niesprzyjających warunkach ruchliwych ulic, z niewłaściwych kątów widzenia, przez zasłaniające drzewa, znaki drogowe i reklamy. Można to uznać za specyfikę i element ważny dla odbioru dzieła, ja jednak widzę, że więcej zyskuję przy obróbce zdjęć, niż kontemplując mural dajmy na to na parkingu, wśród przyglądających się dziwnie ludzi i w tumanach spalin. Choć w jednej z wypowiedzi dla prasy łódzki artysta Grzegorz Gonsior (Gregor) sugeruje kontemplowanie dzieła w naturze, nie wyobrażam sobie tkwić – zgodnie z jego słowami – pół godziny przed jedną ścianą.
Często też kontakt ze street artem odbywa się bez wiedzy na temat celu, jaki przyświecał artyście lub zlecenia, które realizował – ale to już kwestia dotycząca całej sztuki, nie tylko współczesnej. Nawet realizm czy sztuka akademicka XIX w. (a zwłaszcza ona), która niby miała tylko cieszyć oczy, nie broni się sama, nie jest piękna sama z siebie, jak twierdzą laicy, którzy zwykli odsądzać od czci i wiary artystów współczesnych. Wiedza niestety zawsze się przydaje, a im więcej się wie, tym smaczniejsza jest konsumpcja dzieł sztuki.
Sztuka ulicy nie ma być nowatorska. W gruncie rzeczy bazuje na tych już oswojonych historycznych stylach, pełno w niej surrealizmu czy „graffuturyzmu”. Liczy się jej spektakularność i dostępność – uwzględniając oczywiście wspomnianą wyżej niewygodę kontemplacji prowadzonej z ruchliwego chodnika czy zadymionego parkingu.
Zbiory takie jak GUF to świetny sposób na alternatywną wyprawę do tych części miasta, których z innych przyczyn raczej by się nie zwiedziło: do wyjścia z Manufaktury, skręcenia w bok z Piotrkowskiej, zajrzenia nie tylko w podwórka, gdzie rozlokowały się modne kluby, ale też do dzielnic, gdzie tkanka miejska nie została przeżarta rakiem oddziałów bankowych, a zakład kuśnierski sąsiaduje z lokalnym, nie sieciowym spożywczakiem.
Tylko część murali w Łodzi nawiązuje do otoczenia, kontekstu historycznego czy materii, na której powstały. Pod tym względem zachwycające są „kamieniczki” na skrzynkach sterowniczych. Sam trafiłem na dwie, a powinno być ich 12, symbolizujących głównie kamienice z ul. Piotrkowskiej – to efekt projektu artystycznego Stowarzyszenia Na co dzień i od święta z 2012 r.
Galeria Urban Forms trafiła do prestiżowej Google Street Art ProjectGoogle Open Gallery, pozyskała dla murów miasta uznanych przedstawicieli tej dziedziny sztuki. To zaleta w działaniach promocyjnych, ale i gwarancja tego, że realizacje będą na określonym poziomie artystycznym. Choć po wizycie w Łodzi stwierdzam, że dzieła może uboższe w formie, ale za to bogate w treści, z jakimi mamy do czynienia w Krakowie, mają swój ciężar gatunkowy i nie wypadły sroce spod ogona.
Przeszedłem w sumie 16 km w 6 godzin (z przerwami, bez szczególnego pośpiechu), począwszy od skrzyżowania ul. Lutomierskiej z Zachodnią (tam przyjechałem busem), stąd jako pierwszy zamieszczam w galerii mural z ul. Aleksandrowskiej, jeszcze chyba z czasów PRL-u. Trasa objęła tylko centrum Łodzi, ale i tak sporo tam było do zobaczenia. Może jednak Kraków tak źle nie stoi wobec Łodzi, bo na takiej samej powierzchni ma o wiele więcej graffiti i małych form artystycznych, których w Łodzi nie uświadczysz.
Pierwotnie miałem plan wrzucać kolejne prace na konto na Instagramie, dokumentując w ten sposób spacer, ale szybko doszedłem do wniosku, że byłby to idiotyczny pomysł. Nie szedłem sam, a wiem, jak irytujące są takie przerwy dla współtowarzyszy. Musiałbym też gdzieś doładować smartfon lub mieć w pogotowiu jakieś urządzenie doładowujące. I czas spaceru na pewno znacząco by się wydłużył. Nie polecam takiej formy wędrówki. Co nie zmienia faktu, że trochę się zapędziłem w wykorzystaniu filtrów przy obróbce zdjęć, co – mam nadzieję – zostanie mi wybaczone ;).
Trasa, choć przedstawiam ją w aplikacji Bikemap.net, dla rowerów może się nie nadawać. Nie sprawdzałem, czy dana ulica jest jednokierunkowa. Zresztą na rowerze można zobaczyć wszystkie, nawet te najdalsze – w czasie krótszym, niż mi to zajęło w Łodzi. Traci się jednak niepowtarzalny urok bycia flaneurem w dzielnicach, przez które „przyzwoity” flaneur wolałby przemknąć na swoim holendrze czy oglądać je wyłącznie przez szyby samochodu. Trafiłem np. na jednym z placów po wyburzonej kamienicy na imprezę dla dzieci z (prawdopodobnie) trudnych środowisk. Społecznicy prowadzili zajęcia plastyczne i organizowali konkurs z głośno dudniącymi bitami hip-hopowymi. Na ścianach tagi, gdzieniegdzie kibolskie graffiti czy wielki, pasiasty napis „Stare Polesie” (nazwa dzielnicy). Tagów i produkcji kibolskich z założenia nie dokumentowałem.
Update: po sprawdzaniu autorstwa poszczególnych murali odkrywam, że jednak większych i mniejszych prac jest dużo, dużo więcej. Galeria Urban Forms zmonopolizowała przekaz, zresztą zaprasza artystów o międzynarodowej renomie, więc nic dziwnego, że pomija rodzimych, w szczególności miejscowych twórców. Trochę szkoda, moja wyprawa mogła być dużo gęściejsza. Są też wycieczki śladami murali reklamowych z czasów PRL, choć zbiory wciąż się przerzedzają (niemniej kilka wypatrzyłem i zamieściłem w galerii). Ktoś stworzył też mapę na Google Maps z obszernym zbiorem łódzkiego street artu – ale to już materiał na nową wycieczkę.
Te malownicze ruiny to budynek w którym jeszcze w 2012, może w 2013 mieścił się Instytut Etnologii i Antropologii Kulturowej, w którym miałam szczęście pobierać nauki. Z rzeczy nowych to tam była łazienka. Stara była skrzypiąca podłoga, zalane ściany na ostatnim piętrze i niepowtarzalny klimat. Budynek totalnie nieprzystosowany na potrzeby osób niepełnosprawnych (strome schody „w studnię” zaraz na przeciw wejścia), ale za to przystosowany do wyobraźni. Nie ma też co aż się tak rozpływać. W zimie piździło jak w kieleckiem. Tylko stare, żeliwne kaloryfery dawały radę, jak się nagrzały to było ugotować na nich wodę. Zdarzało się też, że odpadał parapet zewnętrzny na drugim piętrze, przy pokojach wykładowców. Za to te kilka wymuszonych okienek na ścianie tylnej, były m. in. w pokoju prof. Sroczyńskiej, którą serdecznie z tego miejsca pozdrawiam (ciekawe czy wciąż tyle pali?).
Dawniej w tym budynku mieściła się fabryka rajtuz/pończoch/skarpetek, o ile dobrze pamiętam. A na jednej ze ścian budynku też był kolorowy mural, robiony o ile pamiętam przez studentów. Kiedyś wróciłam z wakacji i już po prostu tam był. Tak jakby wykwitł na ścianie jak malowniczy grzyb na „wychodku” na poddasze.
Teraz Instytut mieści się w jakimś odczłowieczonym budynku w którym mieści się jakiś jeszcze Instytut Chemii, Fizyki czy czegoś równie radosnego.
Dzięki za wspominki, zdjęcie podkradam do własnych zbiorów! 😉
ten maly szablon to Darth Maul z gwiezdnych wojen. Pozdrawiam
Zapraszamy do podziwiania pozostałych skrzynek powstałych z inicjatywy naszego stowarzyszenia: tych związanych z Julianem Tuwimem >>
https://www.facebook.com/media/set/?set=a.145765052289616.1073741831.134020776797377&type=3 oraz tych najpiękniejszych naszych łódzkich >> http://www.nacodzieniodswieta.pl/projekty/euroart-2012 (niesterety strona projektu już jest nieczynna)
Odnośnie piwiarni – takie piwiarnie jeszcze są! Zapraszam na bydgoskie przedmieście w Toruniu (ul. Mickiewicza).
„ul. Uniwersytecka, róg Kamińskiego, jakieś malownicze ruiny ul. Uniwersytecka, róg Kamińskiego, jakieś malownicze ruiny”
Te malownicze ruiny to budynek w którym jeszcze w 2012, może w 2013 mieścił się Instytut Etnologii i Antropologii Kulturowej, w którym miałam szczęście pobierać nauki. Z rzeczy nowych to tam była łazienka. Stara była skrzypiąca podłoga, zalane ściany na ostatnim piętrze i niepowtarzalny klimat. Budynek totalnie nieprzystosowany na potrzeby osób niepełnosprawnych (strome schody „w studnię” zaraz na przeciw wejścia), ale za to przystosowany do wyobraźni. Nie ma też co aż się tak rozpływać. W zimie piździło jak w kieleckiem. Tylko stare, żeliwne kaloryfery dawały radę, jak się nagrzały to było ugotować na nich wodę. Zdarzało się też, że odpadał parapet zewnętrzny na drugim piętrze, przy pokojach wykładowców. Za to te kilka wymuszonych okienek na ścianie tylnej, były m. in. w pokoju prof. Sroczyńskiej, którą serdecznie z tego miejsca pozdrawiam (ciekawe czy wciąż tyle pali?).
Dawniej w tym budynku mieściła się fabryka rajtuz/pończoch/skarpetek, o ile dobrze pamiętam. A na jednej ze ścian budynku też był kolorowy mural, robiony o ile pamiętam przez studentów. Kiedyś wróciłam z wakacji i już po prostu tam był. Tak jakby wykwitł na ścianie jak malowniczy grzyb na „wychodku” na poddasze.
Teraz Instytut mieści się w jakimś odczłowieczonym budynku w którym mieści się jakiś jeszcze Instytut Chemii, Fizyki czy czegoś równie radosnego.
Dzięki za wspominki, zdjęcie podkradam do własnych zbiorów! 😉